W czerwcu Wehikuł czasu, kiedy zelżały pandemiczne rygory, wybrał się do Głogowa z roboczą wizytą. Spraw było huk, czasu mało. U najstarszego głogowskiego chirurga dr. Leopolda Górala, obok dobrej kawy i ciasta, czekało do obejrzenia domowe archiwum fotograficzne. Rozmowy w Ratuszu i TZG przyniosły rozstrzygnięcia dotyczące najbliższych planów. A w Muzeum – pierwsze po latach spotkanie z jego kierownictwem – konstruktywne i sympatyczne. Natomiast kontakt z oficerami wojska pozwolił na wzajemne powiększenie kolekcji glogovianów i militariów.
W trakcie przemierzania ulic per pedes dokonaliśmy kilku odkryć. Pojawiły się żabki wokół oczka wodnego przy Alei Wolności – pozostałości pomnika pruskiego pułku artylerii tu stacjonującego. Kiedyś były metalowe, (ale tylko chwilę, że chyba nawet nie ma zdjęcia), dziś są betonowe. Innym pozytywnym szczegółem są drzewka w miejscu starych, osłaniane misternie wyciętą pozostałością pnia poprzednika. W Głogowie, jak w Polsce, w wielu miejscach niekoszone trawniki przypominają łąki. Przyjdzie też więc czas na sianokosy.
Drzewa przed hotelem „Qubus”
Wizyta w MA-H, jak się okazało, nie była jedynym muzealnym akcentem pobytu na Dolnym Śląsku. Wehikuł został zaproszony na specjalny pokaz z kuratorskim oprowadzeniem po wystawie – WILLMANN „Opus Magnum” – we Wrocławiu. To wielkie wydarzenie miało trwać do 26 kwietnia 2020 r. Zostało jednak przedłużone do 4 października 2020 r. (to dla tych, którzy chcieliby jeszcze zajrzeć w okolice Hali Stulecia) Przypomnijmy, że Michael Willmann (1630–1706) to jeden z najwybitniejszych artystów doby baroku w Europie Środkowej. Często nazywa się go śląskim Rembrandtem czy Rubensem. Po raz pierwszy w jednym miejscu można obejrzeć ponad 100 dzieł śląskiego mistrza. A Głogowowi dał swojego ucznia Kretschmera, malarza dzieł z kolegiaty i córkę. Jak piszą wszyscy zajmujący się pisaniem o Wystawie, Anna Sophia, czwarte dziecko, trzecia córka artysty wyszła za mąż za bogatego kupca z Głogowa, urodziła mu siedmioro dzieci, ale również zmarła przedwcześnie. Z tego też również powodu dzieła Mistrza z Lubiąża znalazły się i w głogowskiej świątyni na Ostrowie Tumskim. Więcej niżej, przy wspomnieniach prof. Olgierda Czernera.
Krótki pobyt we Wrocławiu był również okazją do spaceru po Parku Szczytnickim, obejrzenia (z zewnątrz) perełek architektury odrestaurowanego osiedla WuWa (Wohnung und Werkraum) i przywitania się z kolejnymi krasnoludkami – komisarzem Ebim Mockiem przy Hali Stulecia, architektem przy willi maxa Berga czy IP-kiem oraz IASKiem.
Wystawa WILLMANN „Opus Magnum” mieści się w niedawno odrestaurowanym pawilonie Czterech Kopuł, oddziale Muzeum Narodowego we Wrocławiu
A podgłogowskie wędrówki to wyjazd do Chociemyśli i ciekawa rozmowa w domu i ogrodzie Janusza Owsianego, znanego artysty rzeźbiarza, twórcy statuetki Głogowskiej Nagrody Historycznej (już niedługo wręczymy ósmą GNH),
gdzie gościł też głogowski poeta Władysław Paździoch. Rodzinna wizyta nad jeziorami sławskimi zaowocowała też domowym znaleziskiem z ulicy 10 Maja. Niedługo przekażemy je głogowskim regionalistom.
Wehikuł czasu niestety nie mógł zostać do 24 czerwca, by obejść Imieniny Jana z Głogowa. Imprezie tej kibicujemy od samego jej początku, kiedy pod pomnikiem byli dwaj solenizanci – Janowie: Hłubowski i Fus, Grażyna Szyszka i Antoni Bok. Teraz, jak relacjonują organizatorzy – TZG i Tygodnik Głogowski – było skromniej niż zwykle, ale tradycji stało się zadość. Żołnierze WOT i ratownicy medyczni posadzili drzewka, jak zwykle dzięki inicjatywie Jana Hłubowskiego.
Ratownicy medyczni składają kwiaty solenizantowi. (fot. Grażyna Szyszka).
W bieżącej odsłonie Wehikułu trochę wakacyjnie, ciąg dalszy opowiadania o Lwowie, lektura i – w ramach wkładu Wehikułu w obchody jubileuszu głogowskiej kolegiaty – kolejny fragment wspomnień prof. Olgierda Czernera i przypomnienie wielkopolskiej księżniczki, której posag cudem przetrwał wojenna pożogę w kolegiacie, oraz o dziełach Michała Willmanna.
Już od 1 lipca trwa XIII edycja Lata w Twierdzy. Nie zabraknie wejść do podziemnych obiektów, wspinania się na głogowskie wieże (schodami), odwiedzin w parku linowym, poznawania historii Kolegiaty, wizyty na basenie otwartym czy wycieczek poza Głogów. Szczegóły na plakatach.
Na wakacyjny czas
Jarosław Molenda, Mity polskie, Warszawa 2016.
Autor podjął próbę odkłamania pewnych obiegowych „prawd” i opinii, które obowiązują w potocznym pojmowaniu historii przez społeczeństwo. Pojawiają się tam, gdzie są potrzebne. Czyli wszędzie. Polakom, ze względu na zawiłości historyczne, głównie ku pokrzepieniu serc. Autor wziął na warsztat jedenaście najpopularniejszych zdarzeń, faktów czy życiorysów z historii Polski i odczytał je na nowo. Uwzględnił dotychczasowy stan badań i wzbogacił o najnowsze hipotezy i wnioski.
- Popularnie pisze się, że dotyczy czasów od Mieszka I do Bieruta. Bo autor po swojemu odpowiada na pytania: „Czy Mieszko I był Wikingiem”, „Czy Sowieci zabili Bieruta?”.
- Nas najbardziej interesuje odpowiedź Autora na postawione przez siebie pytanie: „Czy Bolesław III był dobrym królem?”
Oczywiście, ostatni z Wielkich Bolesławów jako jedyny z nich nie miał na skroniach faktycznej korony. J. Molenda polemizuje z obrazem Bolesława, ukształtowanym przez Galla Anonima. Przytacza tezy prof. Andrzeja Urbańczyka, który precyzyjnie wyławia z Gallowych relacji półsłówka i niedomówienia. Maluje obraz „Marsowego syna”, który jednak stał się „symbolem historycznym uosabiającym ważkie uczucia i dążenia polityczne kolejnych pokoleń Polaków do końca ubiegłego stulecia”.
I odsyłając Czytelnika do tej interesującej książki, stwierdzamy dla zachęty, że wg autora, Krzywousty nie był dobrym władcą, dobrym i zwycięskim wodzem, a dostęp do Bałtyku nie był wtedy żywotnym, polskim interesem. I jeszcze krzywoprzysięstwo i zdrada. No i oczywiście podział z takim trudem zjednoczonego w jednym ręku Państwa. Zapraszamy do lektury.
1236, przed tym rokiem urodziła się Salome, późniejsza księżna głogowska, córka Władysława Odonica i siostra późniejszego króla Przemysława II. Księżniczka wyszła za mąż za głogowskiego Konrada. Zmarła po 1267 r. i została pochowana w głogowskim kościele dominikanów.
Księżna wraz z małżonkiem po śmierci zostali uwiecznieni w kamiennych posągach umieszczonych w Kolegiacie. Jeden z nich przetrwał wszystkie kataklizmy i jest uznawany za arcydzieło sztuki gotyckiej. Okazało się, że przez lata był zasłonięty we wnęce prezbiterium.
8 lat temu, w roku 2012, z inicjatywy Wehikułu, na zaproszenie TZG miała wykład nt. konserwacji posągu księżnej Salome wybitna konserwator z Muzeum Narodowego w Poznaniu, mgr Sabina Figurniak. Wtedy też zaproponowałem sprowadzenie rzeźby na wystawę czasową do Głogowa. Propozycja nie zostala podjęta. Posąg jest świetnie zakonserwowany, odbył w 2012 roku podróż z Poznania do Niemiec, czyli dalej niż do Głogowa. Ale wśród opinii na nasz wniosek znalazły się i takie:
– Świetny pomysł – księżna Salomea powinna chociaż na jakiś czas wrócić do Głogowa 🙂 Dla mnie zupełnie niezrozumiały jest brak reakcji – przecież historia jej „przetrwania” graniczy niamalże z cudem 🙂 Głogowianie powinni ten cud docenić i odpowiednio nagłośnić.
Cudem ocalony posąg księżnej Salome – matki, babki i prababki głogowskiej linii Henryków śląskich powinien wrócić przynajmniej na czas jakiś do stolicy jej dawnego księstwa 🙂
Rzeźba ks. Salome po konserwacji. Po wielomiesięcznych pracach konserwatorów widać barwne, średniowieczne polichromie oraz przepalenia warstw malarskich będące skutkiem pożarów kolegiaty. [Zdjęcie z EZG 72/2012]
1402, 17.07, powstała we Wrocławiu federacja śląskich księstw piastowskich. Jednym z jej liderów był książę legnicki Ruprecht I (1347-1409).
Jak się okazuje, miał duży związek z księstwem głogowskim. Był bowiem jego regentem w latach 1397 – 1401, jako opiekun nieletnich synów zmarłego Henryka VIII Wróbla. Dzięki niezawodnemu portalowi poczet com przybliżamy sylwetkę tego piastowicza. W Głogowie dotąd prawie nieznany. Polecamy lekturę:
Ruprecht legnicki wg Agnieszki Lewickiej za Poczet.com
1629, 5.07, w habsburskim Grossglogau, na podstawie cesarskiego rozporządzenia, wydanego 11 maja, odbył się okręgowy przegląd pospolitego ruszenia [Musterung], czyli „okazywanie”. Była to stosowana od wielu lat forma sprawdzenia gotowości wojennej rycerstwa i mieszczan. Odbywał się na podmiejskich błoniach. Udokumentowane i zapisane przeglądy z połowy poprzedniego wieku dokładnie je opisują. Na przeglądy stawiała się szlachta z całego księstwa. Konno i w pełnym rynsztunku. W 1549 roku konnych uczestniczących w musztrze było 460, ale rok później tylko 275. Obowiązki żołnierskie wypełniane latem (trawa dla koni) kolidowały z pracami gospodarskimi (żniwa). Nadchodziła powoli pora oddziałów zaciężnych i żołnierzy zawodowych.
1654, 24.07, w trakcie wielkiej burzy wichura zerwała dach i zniszczyła niedawno wzniesiony Kościół Pokoju. Zbudowana poza murami świątynia (dziś to między MOK a CIT na Rondzie?), zgodnie z ówczesnymi wymogami, postawiona została z nietrwałych materiałów. Miała być łatwa do rozbiórki w przypadku zagrożenia twierdzy oblężeniem. Tej nocy nie oparła się żywiołowi. Ale, jak wiemy, bliźniacze Kościoły w Jaworze i Świdnicy szczęśliwie dotrwały do XXI wieku.
Z kolei następczyni głogowskiej, zbudowana już w obrębie murów, świątynia „Łódź Chrystusowa” przetrwała nawałnicę oblężenia 1945 i w ruinie doczekała decyzji o rozbiórce na początku lat sześćdziesiątych. Próbowano ją rozebrać rękami robotników, materiałami wybuchowymi i przy użyciu ciężkiego sprzętu. Jak napisał jeden z Czytelników Wehikułu czasu – Pamiętam wysadzenie tego kościoła pierw próbowano go zburzyć przy pomocy lin i ciągników na podwoziach czołgów, ale liny pękały, następstwem było wysadzenie za pomocą ładunków wybuchowych.
Powojenna ruina kościoła ewangelickiego „Łodzi Chrystusowej” (ze zbiorów R. Rokaszewicza).
- 1680, 23.07, Starosta (Landeshauptmann) głogowski Bernhard von Herberstein wydał Instrukcję (Kurtzer Bericht oder Extract, wie sich in dem königl. Erb-Fürstenthumb) „Krótki raport lub wyciąg, jak w królewskim, dziedzicznym księstwie postępować z zarazą”.
- W końcu miesiąca czerwca zaatakowała ziemię głogowską dżuma. Na szczęście w tym roku zaraza obeszła się z księstwem dość łagodnie. Największa zachorowalność wystąpiła w Polkowicach. W ramach obrony, wszystkich mieszkańców z objawami zostawiono w mieście, a zdrowych przeniesiono do Suchej Górnej. Kościół Parafialny świętego Michała Archanioła w miasteczku posiada cenny obraz „Dżuma w Polkowicach”, upamiętniający tę epidemię. Właśnie w lipcu tego roku (dokładnie to 4.07.) burmistrz i rajcowie miejscy obrali św. Sebastiana za swojego patrona i prosili go o obronę. Na dżumę zmarło wtedy 212 osób, a wszyscy uratowani w dniu św. Sebastiana 20.01.1681 r. ponowili ślubowanie i od tamtej chwili św. Sebastian jest patronem Polkowic.
Starosta, jak napisaliśmy wyżej, przygotował dokument mający wskazywać i nakazywać działania na rzecz obrony przed zakażeniem i rozprzestrzenianiem się choroby. W instrukcji założono, jak się zachować przed, w trakcie i po pandemii na obszarze księstwa głogowskiego. W 106 punktach jest wszystko bardzo starannie rozpisane łącznie z zasadmi izolacji, aprowizacji, pochówków itd. Lektura dokumentu nasuwa wniosek, że stosowano sposoby, które są aktualne i dziś.
Natomiast w głogowskiej kolegiacie, jak twierdzi Antoni Bok, na podstawie lektury, w kaplicy św. Józefa wystawiono ołtarz jako dziękczynienie po epidemii dżumy, jaka nawiedziła Śląsk w 1680 r. W opiece nad chorymi bardzo się wówczas zasłużył kanonik M.J. Bretschneider (jego epitafium znajdowało się w kaplicy św. Barbary). W ołtarzu, pisze p. Antoni, wyróżniającym się bogactwem dekoracji o motywach roślinnych umieszczony był obraz przedstawiający św. Józefa oraz rzeźby św. Rozalii i św. Karola Boromeusza. U góry, powyżej herbu fundatora, obraz przedstawiał św. Franciszka Ksawerego w otoczeniu chorych. Po bokach ołtarza znajdowały się figury św. Rocha i św. Sebastiana. Wszyscy ci święci (oprócz św. Józefa) byli patronami od zarazy.
Starosta Bernhard von Herberstein. (Miedzioryt ze zbiorów Wehikułu).
1736, w lipcu, jeszcze w monarchii Habsburgów, założony został głogowski cech kominiarzy. W jego skład weszło 20 kominiarskich mistrzów z Głogowa, Jawora, Legnicy, Ścinawy, Lubina, Lwówka Śląskiego, Parchowic, Rudnej, Bytomia, Nowej Soli, Kożuchowa, Zielonej Góry, Otynia, Szprotawy, Żagania, Sławy i Czernej. Na ile już wtedy był to pewny i dochodowy fach, niech świadczy fakt następujący. Generał du Moulin, komendant pruskiej twierdzy (1742-44), wpłynął na władze miasta, by miejskim kominiarzem, nadmistrzem cechu, został fizylier Huncke z garnizonowego 37 pułku piechoty. W mieście utrzymać się mogło 3 mistrzów kominiarskich.
Na zdjęciu komin, którego już nie ma. Komin głogowskiej rafinerii cukru na Ostrowie Tumskim został po wojnie rozebrany. (fot. ze zbiorów M. Szatkowskiego).
1872, 19.07, odsłonięto pod Weissenburgiem, na polu bitwy z 1870 roku, pamiątkowy obelisk. Tu Francuzi chcieli zatrzymać wojska pruskie przed wtargnięciem do dolnej Alzacji. W składzie 3 Armii były m.in. 9 i 10 Dywizje niemieckie. W tej pierwszej znajdowały się pułki wielkopolskie, zwane wręcz Poznańskimi i walczyło w nich wielu żołnierzy polskiej narodowości. I właśnie tu na progu Francji, pod Weissenburgiem, krwawo wyrębywał pruską wiktorię. Waleczność poznańczyków przeszła do legendy i była podkreślana po obu stronach frontu. W dwa lata po bitwie odsłonięto pomnik. Jego kopię na półwiecze regimentu postawiono na blokhauzie w Głogowie w 1910 roku.
110 lat później ukończono prace przy restaurowaniu znajdującego się u zbiegu Wałów Chrobrego i ul. Rudnowskiej Blokhausu nr 2. Należy do pozostałości fortyfikacji głównego obwodu twierdzy. Pomnik, niestety, nie przetrwał w całości oblężenia i okresu powojennego. Część odnaleziono i umieszczono na pierwotnym miejscu. Natomiast czy zachował się do dziś pomnik pod Weissenburgiem na polu bitwy, nie wiemy.
Pomnik poległych żołnierzy z głogowskiego 3 Poznańskiego Pułku Piechoty nr 58 na polach Francji.
1950, 10.07, Głogów wraz z powiatem znalazł się w nowo utworzonym województwie zielonogórskim. Do stolicy województwa jechało się tylko godzinę, a pociągi kursowały częściej i szybciej niż w XXI wieku, (choć się zmienia na lepsze). Głogowianie z dnia na dzień znaleźli się na Ziemi Lubuskiej, jak zaczęto dla wyróżnienia nazywać ten region. Później ukuto pojęcie Środkowe Nadodrze. A to przecież aż do Zielonej Góry był historyczny Śląsk, z tzw. enklawą świebodzińską włącznie. Żary to Dolne Łużyce, a Gorzów – Brandenburgia. Ale o tym dowiedzieliśmy się dopiero niedawno.
Odznaczenie „Za Zasługi dla województwa zielonogórskiego”.
1970, 22.07, o godzinie 3,30 nad ranem został zamordowany starszy sierżant Eugeniusz Szkudlarek, milicjant z posterunku Milicji Obywatelskiej w Grębocicach.
W trakcie nocnego patrolu po przydzielonym sobie terenie: Grębocice, Retki, Bucze, Czerńczyce – napotkał podejrzanie obładowanego rowerzystę. Rutynowo podjął próbę wylegitymowania podejrzanego. Ten oddał do niego kilka strzałów. Później zabezpieczono tu 6 łusek z pistoletu PW 33 (polska wersja słynnej „tetetki“). Milicjant zginął na miejscu. Tragedia rozegrała się na skraju
wsi Bucze, w pobliżu boiska. Zdarzenie odbiło się szerokim echem w okolicy. Sprawca, dzięki szeroko zakrojonej akcji poszukiwawczej, został ujęty.
Wspomnienia „Podpisany rower mordercy” przekazał Wehikułowi jeden z emerytowanych oficerów Komendy Powiatowej Milicji Obywatelskiej w Głogowie.
Utkwiło mi w pamięci zabójstwo Eugeniusza Szkudlarka z Posterunku MO Grębocice.Tego ranka Szkudlarek udał się na patrol motocyklem. Patrolując teren, napotkał jadącego rowerem mężczyznę, który na bagażniku wiózł kasetkę metalową (zwykle w kasetkach takich przechowywano pieniądze w sklepach). W czasie legitymowania ze strony mężczyzny padł strzał, który zranił Szkudlarka w serce, w wyniku którego po przebiegnięciu kilku metrów na podwórzu posesji, przy drzwiach wejściowych upadł i zmarł. Sprawca odjechał rowerem. W tym czasie kierownikiem referatu kryminalnego był już ppor. Jan Grzesiński, który przebywał na urlopie, a ja go zastępowałem.
Od tego momentu zaczęła się procedura wykrywcza. W czasie penetracji terenu ucieczki sprawcy w rowie znaleziono porzucony rower. Ja z por. Janem Ginko z KWMO w Zielonej Górze dokonałem oględzin znaleziska. Protokół sporządzał Ginko, a ja rower rozbierałem na części. Po otwarciu prowadnicy lampy oświetleniowej (był to rower marki „Pafaro”) na wewnętrznej stronie obudowy lampy znalazłem napis „Mizera” wydrapany ostrym narzędziem (mógł to być gwóźdź). Poinformowałem o tym ówczesnego Naczelnika Wydziału Kryminalnego zielonogórskiej Komendy Wojewódzkiej, majora A. Merdę. Z rozpoznania wynikało, że w miejscowości Krzydłowice mieszka osobnik o nazwisku Mizera. Jego brano pod uwagę jako ewentualnego sprawcę wytypowanego przez Gieszczyńskiego. W toku dalszych intensywnych czynności ustalono, że sprawcą zabójstwa jest brat Mizery zam. w Krzydłowicach. Ustalono, że w godzinach wieczornych 21 lipca, rowerem należącym do brata wyjechał w kierunku Głogowa. Dalsze czynności doprowadziły do ustalenia, że kasetka pochodzi z włamania do restauracji „Piastowska” w Nosocicach. Sprawcę po 25 dniach zatrzymano w Gorzowie Wlkp. w momencie jak wychodził z mieszkania. Przy sobie miał dwie jednostki broni (w tym pistolet Szkudlarka). Pistolety były w gotowości do użycia z nabojami w komorach.
Nazwisko zamordowanego na służbie milicjanta widnieje na pomniku znajdującym się obecnie na cmentarzu przy ul. Świerkowej.
Uroczystości pogrzebowe sierż. E. Szkudlarka w Grębocicach. (ze zbiorów M.R. Górniaka)
1989, 21.07, jak już Wehikuł pisał, w tym dniu odbyło się w Warszawie pierwsze posiedzenie Głównej Komisji Konserwatorskiej w Ministerstwie Kultury i Sztuki poświęcone prezentacji projektu koncepcyjnego odbudowy kolegiaty. Dziś z zapisków profesora Olgierda Czernera ciąg dalszy:
wcześnie rano [we Wrocławiu – WM] ks. Dobrołowicz zabrał mnie, Radomskiego i Engela [współpracownicy Profesora – WM] swoim samochodem do Warszawy. Byłem wpierw o 10 u. p. wiceminister Młyńczyk [Krystyna Młyńczak, wiceminister kultury i sztuki, znająca miasto z inauguracji odbudowy Starego Miasta, złożyła podpis na akcie erekcyjnym – WM]. Kończy swą misję… Na posiedzeniu głównej komisji konserwatorskiej zaakceptowano nasz projekt kolegiaty z pominięciem zaproponowanych smukłych wieżyczek ponad śrubowymi schodami, tuż u nasady prezbiterium, i z uproszczeniem starszej wschodniej apsydy. Wracaliśmy z Warszawy toyotą ks. Dobrołowicza.
Zapiski Profesora pochodzą z jego monumentalnej księgi „Mój wiek XX”, t. II, k. 240.
W roku Jubileuszu Kapituły Kolegiackiej, we Wroclawiu odbywa się wielka wystawa – WILLMANN „Opus Magnum”. Przy jej okazji przypominamy, że dzieła śląskiego Rembrandta trafiły też do Głogowa.
Antoni Bok podpowiada na podstawie kwerendy, którą przeprowadził, że w kaplicy Marii znajdowało się osiem obrazów. Jej wspaniałą ozdobą, uważa M. Hilgner „były cztery obrazy Michaela Willmanna, na ścianie północnej: „Ofiarowanie w świątyni” i „Dwunastoletni Jezus w świątyni” (tego obrazu nie było już jednak w 1934 r.), na ścianie południowej: „Pokutujący św. Hieronim”, „Św. Jan Nepomucen”. Takiego poglądu nie podzielał wybitny znawca twórczości Willmanna, Ernst Kloss, skłonny przypisać willmannowskie dzieła w kolegiacie Johannowi Philippowi Kretschmerowi. Pozostałe obrazy, mniej wartościowe, pochodziły z XVIII w.: „Zdjęcie z krzyża” (według Rembrandta), „Łotr Dyzma”, „Św. Jan Nepomucen”, „Św. Maria Magdalena” (ten ostatni najprawdopodobniej autorstwa J.P. Kretschmera).
W kaplicy Serca Jezusa na sklepieniu miał znajdować się fresk „Bóg Ojciec błogosławiący świat” – to malowidło uważane było za mistrzowskie dokonanie Michaela Willmanna.
Między kaplicą i ołtarzem św. Piotra i Pawła wisiał obraz „Ostatnia wieczerza”, namalowany, według M. Hilgnera, przez Willmanna. Obraz znajdował się wcześniej w kaplicy Marii. Zaliczano go do najlepszych prac mistrza z Lubiąża, głównie ze względu na uderzający efekt świetlny. Historyk sztuki i archiwista J.G. Büsching napisał o nim: „taki sam, jaki znajdował się w Lubiążu – ten na desce, a tamten z Głogowa na płótnie”. Potwierdza to porównanie z obrazem z Lubiąża, z 1661 r., który znajduje się obecnie w Muzeum Narodowym we Wrocławiu.
W inwentarzu kolegiaty wykazano osiem obrazów tablicowych Willmanna. W ich autentyczność powątpiewali jednak autorzy opisów wystroju kościoła, dopuszczając myśl, że wyszły one z warsztatu mistrza (malarze J. Kretschmer lub I. Mosler).
Obraz „Ostatnia wieczerza” M. Willmanna, prezentowany na wrocławskiej wystawie Muzeum Narodowego. Taki wlaśnie miał znajdować się w kolegiacie. (fot. Wehikuł czasu)
WSPOMNIENIA GŁOGOWIANINA
W lutym 1957 roku rodzina Autora otrzymała zgodę na opuszczenie ZSRR i Lwowa na wyjazd do Polski na stałe. Ponieważ musiało to nastąpić do 15 marca, prowadzono gorączkowe przygotowania. Autor opisał je we wspomnieniach
drukowanych w Wehikule w 2018 roku. Tu z kolei opisuje czas swojej nauki i pracy w sowieckim Lwowie.
Autor wspomnień urodził się w październiku 1939 roku we Lwowie. Mieszkał przy ul. Heleny Modrzejewskiej, później zwanej ul. Osipenko, a obecnie Kukurudza. Ojciec pracował na kolei, mama prowadziła dom. Prawo do opuszczenia Lwowa i wyjazdu do Polski uzyskali dopiero w 1957 roku.
„Jak się nam żyło we Lwowie po drugiej wojnie światowej”
III
W czasie świąt Bożego Narodzenia z kolegami chodziliśmy po kolacji wigilijnej kolędować do polskich rodzin. Każdy z nas wiedział, gdzie mieszkają polskie rodziny w tym rejonie, gdzie my mieszkaliśmy. Zawsze uzbieraliśmy trochę pieniędzy, którymi dzieliliśmy się. Po świętach rozbieraliśmy choinkę, usuwaliśmy wszelkie oznaki, że była ona używana, wytarzaliśmy ją w śniegu i na targowisku sprzedawaliśmy Rosjanom tuż przed Nowym Rokiem. Oni nie obchodzili świąt Bożego Narodzenia a choinkę stroili na Nowy Rok. A jak nie udało się sprzedać, to trzymaliśmy ją do świąt ukraińskich, prawosławnych i powtarzaliśmy ten sam manewr.
Na religię chodziliśmy do kościoła św. Magdaleny. Uczyły nas dwie panie, które były przed wojną zakonnicami. Chodziły one po cywilnemu, ale w domu miały ubiory zakonnic. Mieszkały koło nas. Nie mogły chodzić w habitach zakonnic, było to zakazane. Za to mogły być wywiezione na Sybir. Komunia odbyła się w dniu 2 lipca 1949 r. Do dziś w zbiorach rodzinnych przechowuję zdjęcie grupowe oraz tableau. Na komunii nie otrzymałem żadnych prezentów, to co pamiętam było kakao z mlekiem, bułka z masłem i jakieś ciasto.
Zdjęcie z komunii świętej autora wspomnień, w lwowskim kościele pw. św. Marii Magdaleny, 2 lipca 1949 roku.
Wielkanoc obchodziliśmy hucznie. Do kościoła ze święconką chodziliśmy po południu, rezurekcja też była po południu. Po rezurekcji, po wyjściu z kościoła urządzaliśmy strzelanie z kluczy. Z domu zabieraliśmy duże klucze, takie do zamków, koniecznie klucz musiał mieć otwór, do którego dopasowywaliśmy gwóźdź. Mając już taki zestaw, do klucza wkładaliśmy siarkę zestruganą z zapałek, następnie wsadzaliśmy w otwór stępiony gwóźdź. Przywiązywaliśmy kawałek sznurka i z rozmachem uderzaliśmy główką gwoździa w mur. Następowała eksplozja. Dość głośna. Nie przypominam sobie, aby nas ścigała milicja. Raz musieliśmy uciekać spod kościoła. Koledze, który strzelał ze specjalnie zrobionego urządzenia, odrzut po uderzeniu o mur wyrwał tę „machinę” z rąk. Uderzyła w twarz stojącego obok innego kolegę, którego z uszkodzoną wargą i wybitymi dwoma zębami, pogotowie zabrało do szpitala.
We Lwowie po 1945 roku kościoły zostały zamknięte.
Kościół św. Elżbiety, który był i jest na rogu ul. Gródeckiej (Horodeckiej) i ul. Leona Sapiehy (obecnie Stefana Bandery), zorganizowano w nim magazyn mebli.
Kościół położony na rogu ulic Gródeckiej i Janowskiej zamieniony został na kasy międzynarodowych biletów kolejowych. Wyjeżdżając do Polski, tam kupowaliśmy bilety.
Kościół znajdujący się przy ul. Żółkiewskiej (na Podzamczu, ulica obecnie nosi nazwę Bohdana Chmielnickiego) zamieniony został na magazyn wynajmu filmów.
Często tam jeździłem do wypożyczalni po filmy. Później już za Chruszczowa zamknięty został kościół św. Magdaleny i umieszczono w nim szkołę muzyczną.
Katedra położona w śródmieściu była otwarta.
Cerkiew św. Jura, unicka, została przekazana prawosławnym. Obecnie jest to katedra i wróciła do unitów. Chyba było to do roku 1950 jak we Lwowie opowiadano, że władze w katedrze znalazły ukrytą broń. Po śmierci arcybiskupa – metropolity Andrzeja Szeptyckiego (1 listopada 1944 roku), zwierzchnictwo nad katedrą przejął Josif Slipyj, który później został aresztowany.
W kamienicy, w której mieszkaliśmy, jak już w tekście wspominałem, mieszkały dwie rodziny oficerów, jeden wojskowy był politrukiem w jednostce wojskowej. Był to inteligentny człowiek, wykształcony. Z zawodu był nauczycielem. Jego żona również była wykształcona, była nauczycielką, ale nie pracowała zawodowo, zajmowała się wychowywaniem dwóch córek. Kiedy dowiedział się, że wyjeżdżamy do Polski powiedział do mnie, ”Zbigniew ujeżdżajcie, wam tam w Polsze budiet łutsze”. W drugiej rodzinie oficer służbę pełnił koło Kijowa i w roku 1953 został przeniesiony do cywila (redukcja w wojsku). Podjął pracę w fabryce autobusów i rozpoczął naukę w technikum. Jego żona była profesorem filologii germańskiej na Uniwersytecie Lwowskim gdzie wykładała język niemiecki, pochodziła z niemieckiej rodziny znad rzeki Wołga. Mieli dwóch synów, jeden z nich był w moim wieku. Ona w domu rozmawiała z synami po niemiecku, w ten sposób doskonalili ten język. Pani Lusi, bo tak miała na imię, zaczęła się uczyć języka polskiego, często mnie prosiła, abym jej tłumaczył zawiłości ortograficzne i w czasie kiedy czytała tekst miałem śledzić i ewentualnie poprawiać wymowę.
Pani Ciszewska, u której pobierałem korepetycje, wraz z dorosłą córką zajmowała dwupokojowe mieszkanie. Władze dokwaterowały im trzyosobową rodzinę rosyjską, która zajmowała mniejszy pokój i korzystała z kuchni. Pani Ciszewska zajmowała większy pokój, który stanowił zarazem i kuchnię. Pożywienie gotowały sobie na prymusie. Był czas, że na ten pokój przyjęły lokatora – mężczyznę, który zamieszkiwał u nich kilka miesięcy. Później wyprowadził się do hotelu robotniczego fabryki żarówek, jaka powstała we Lwowie. Córka Pani Ciszewskiej miała ukończoną filologię francuską, ale pracy nie mogła znaleźć w swoim zawodzie. Przyszła jej z pomocą Rosjanka, która mieszkała w naszej kamienicy i była kadrową w fabryce żarówek. Po prostu załatwiła jej pracę.
W szkole, w której się uczyłem, nauczycielem algebry, geometrii, trygonometrii, fizyki i rysunku technicznego był p. Władysław. Był wspaniałym nauczycielem. Zawsze pod koniec lekcji opowiadał nam swoje przeżycia w czasie wojny. Od niego też dowiedzieliśmy się, kto był sprawcą tragedii w Katyniu. W czasie tego opowiadania zawsze któryś z uczniów stał na korytarzu i pilnował czy ktoś nie idzie. Stojąc na czatach uchylaliśmy drzwi do klasy, aby móc słuchać opowieści. Często też pan Władysław ze swoimi córkami przychodził nad jezioro Franca, które było położone w rejonie, gdzie zamieszkiwałem, to jest na końcu pętli tramwajowej linii nr 2 przy ul. Listopadowej. Był świetnym pływakiem. Zawsze siadaliśmy przy nim, pilnowaliśmy jego córek jak pływał w jeziorze. Nad jeziorem też wiele rzeczy opowiadał. W roku 1956 wyjechał do Polski i został dyrektorem Liceum w powiecie kłodzkim. Wiem, że jedna z moich koleżanek, która przyjechała do Wrocławia, nie zdała matury, ale na drugi rok pojechała zdawać do pana Władka i tam jej się udało. Później ukończyła Akademię Ekonomiczną i pracowała w Banku.
Język ukraiński we Lwowie był językiem drugorzędnym. Wszystkie dialogi w wyświetlanych filmach były w języku rosyjskim. Nazwy ulic były również w języku rosyjskim. Nie widziałem żadnego filmu gdzie dialogi byłyby w języku ukraińskim. Wszelkie zaświadczenia były wypisywane po rosyjsku. Druk świadectw szkolnych był w języku ukraińskim a Rosjanin – wychowawca wypełniał je w języku rosyjskim.
Kiedy rozpocząłem naukę w 8-mej klasie, rodzice musieli wpłacić 75 rubli za pół roku nauki. W tym czasie od klasy ósmej opłata roczna wynosiła 150 rubli. Drugiej raty już rodzice nie zapłacili, bo zniesiono ten obowiązek. Wcześniej opłaty obowiązywały we wszystkich szkołach, tj. rosyjskich i ukraińskich.
Jak już wspominałem, mieszkaliśmy w kamienicy, w której na poziomie piwnic była pralnia dla lokatorów. Z tej pralni po jakimś czasie zrobiono pomieszczenie, w którym zamieszkała młoda rodzina ukraińska. Remont przeprowadzał ojciec młodej pary. Było to pomieszczenie ok. 16 m2. Mówiono, że tę sprawę załatwili za łapówkę z kierownikiem administracji. We Lwowie było trudno o mieszkania, nie można było też uzyskać meldunku.
W latach 1951-52 we Lwowie wyświetlany w kinach był film o Tarzanie, był to film pełnometrażowy, czteroodcinkowy produkcji chyba angielskiej. Projekcja zaczynała się informacją, że film ten ”wziat w kaczestwie trofeja posle razgroma wojsk faszystkich” (został przejęty jako trofeum wojenne). Innych informacji nie było, jak na przykład kto z aktorów gra i jakie postacie itd. Był to film kasowy, tłumy szły do kina. Po jakimś czasie wycofano go z ekranów. Powodem tego było to, że film ten wpłynął na psychikę młodzieży, która do drzew w parkach przywiązywała różne sznury i z drzewa na drzewo przemieszczali się wydając okrzyki naśladujące Tarzana skaczącego po drzewach w dżungli. Organizacje komsomolskie likwidowały te sznurki. Jak wieść niosła dużo osób ponoć trafiło do psychiatryka. Czy istotnie tak było tego nie wiem. W każdym bądź razie filmu tego nie było również w wypożyczalni.
Autor wśród koleżanek i kolegów na basenie „Medik”, dawniej „Świteź”, położonym w dolinie Wzgórz Wuleckich. Klasa 10, maturalna w 1956 roku.
Przed wyjazdem do Polski rodzice wymieniali państwowe obligacje rosyjskie na ruble. Z jednego roku brakowało tych obligacji, bo ojciec w przypływie złości podarł je i spalił w piecu. Wobec tego ja dogadałem się ze znajomym Rosjaninem, że za 50 % wartości wymienimy je na ruble. Okazało się jednak to niemożliwe, bo bank zażądał od ojca zaświadczenia z zakładu pracy o ilości otrzymanych obligacji z podaniem serii i numerów. Obligacje rozprowadzały zakłady pracy i każdy pracownik musiał zadeklarować obligacje o wartości jednej pensji. Był dobrowolny przymus. Co miesiąc potrącano 1/12 poborów i po roku wydawano te obligacje. Obligacje te brały udział w losowaniu, nie pamiętam czy losowanie to było co kwartał czy też co pół roku. Pamiętam, że raz w 50 rublowej obligacji zgadzał się nam tylko numer i dostaliśmy 50 rubli, obligację zabrano. Gdyby jednak zgadzała się i seria była by to większa premia. Wyniki ogłaszano w gazetach.
Dostajemy zezwolenie z poleceniem opuszczenia terytorium ZSRR do 15 marca 1957 r. Przed wyjazdem wymieniamy obligacje państwowe na ruble i czynimy zakupy. Pakujemy się. Wyjeżdżamy 12 marca 1957 r. pociągiem osobowym do Mościsk…
Koniec!