Wakacje 2021 będą miały na pewno wymiar radośniejszy niż poprzednie. Choć pandemia jeszcze kołacze w tle, to atrakcji i możliwości aktywnego wypoczynku pojawia się wiele.
Kolejna edycja „Lata w Twierdzy” skrzy atrakcjami w Głogowie i zaprasza na wycieczkę do twierdzy „Kostrzyn”. Propozycje mają również inne instytucje i organizacje. Będzie się działo.
IX Głogowskiej Nagrody Historycznej „Złoty Bilet czytelników Wehikułu Czasu za 2020 rok” wręczenie już za nami. Szeroko relacjonowane było w mediach dzięki współpracy z nami, a także dzięki Pani rzecznik Prezydenta i newsom samych laureatów.
Z kronikarskiego obowiązku przypominamy, że w Sali Rajców głogowskiego ratusza po raz pierwszy w dziewięcioletniej już historii Nagrody przyznano ją dwóm Laureatom. Zostały nimi aktywne w pandemicznym roku 2020 organizacje: Głogowska Edukacja Kresowa i Towarzystwo Ziemi Głogowskiej. Otrzymały ufundowane przez Patrona Honorowego Prezydenta Głogowa Rafaela Rokaszewicza statuetki wykute w metalu i osadzone na podstawie z czarnego, wiekowego dębu przez rzeźbiarza z Chociemyśli, Janusza Owsianego.
Stowarzyszenie GEK obdarowane zostało przez Muzeum Archeologiczno-Historyczne i Stowarzyszenie Przyjaciół Muzeum i Historii Miasta Głogowa wydawnictwami. Ze swoim zestawem darów dołączyło też TZG. Natomiast Rodzina Róży Lewicz otrzymała w prezencie kopię obrazu Cranacha – Madonna głogowska.
Księdzu kanonikowi Rafałowi Zendranowi, który nie mógł być wtedy z nami, w imieniu Kapituły dyplom wręczyła 7 lipca dyr. MBP, Izabela Owczarek.
„Rodzinne” zdjęciu wyróżnionych IX Głogowska nagrodą Historyczną (fot. GEK)
W 611 rocznicę bitwy pod Grunwaldem przypominamy głogowskiego puszkarza, który ok. 1409 r. udał się do Malborka na krzyżacką służbę. Specjalnie dla Czytelników Wehikułu czasu wyniki swoich poszukiwań prezentuje Stanisław Saternus, pasjonat historii Zakonu i rycerstwa z tego okresu.
80 urodziny Telemacha Pilitsidisa, uczciło kilka dni temu miasto Głogów wystawą w MAH – „80 na 80” („Telemach Pilitsidis. Malarstwo. 80 obrazów na 80 lat”) i pięknym katalogiem – albumem.
Jubilat urodził się 7 stycznia 1941r. w greckim Kivotos, 60 lat temu rozpoczął studia w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Dyplom obronił w 1967 roku u prof. Jerzego Nowosielskiego. Artysta, poeta, filozof, pedagog osiedlił się 45 lat temu w Głogowie, gdzie władze starały się stworzyć artystom godziwe warunki egzystencji. Zrealizował kilkadziesiąt wystaw indywidualnych, namalował ponad 3 tys. prac. Wydał pięć tomików wierszy. Uczestniczył w ponad trzystu wystawach zbiorowych. Na przestrzeni 40 lat stworzył ponad 3000 obrazów.
Telemach Pilitsidis z ks. Piotrem Matusem w swojej pracowni (fot. Z. Lipowski)
Za nami XII już Imieniny Jana obchodzone przy pomniku profesora Jana z Głogowa. Niestety, drugie w czasie pandemii Covid 19. W ubiegłym roku pamiątkowe drzewka zasadzili lekarze i ratownicy medyczni oraz żołnierze WOT zaangażowani w walce z pandemią. W tym roku gromadzie Janów, Janin i Janków towarzyszyli przedstawiciele oddziału covidowego ze Szpitala Powiatowego oraz Jubilaci – przedstawiciele PSS Społem (75 lat) i Huty Miedzi „Głogów” (50 lat), którzy posadzili pamiątkowe drzewka w Fosie Miejskiej.
Obchody imienin najsłynniejszego Głogowianina, nauczyciela Mikołaja Kopernika są również okazją do przypomnienia, że bohaterami ulic, placów czy rond w mieście są również inni Janowie: malarz Jan Cybis, dziejopis Jan Długosz, kurier i bohater II wojny światowej Jan Karski, poeta Jan Kochanowski, Książę Jan II, malarz Jan Matejko, „kurier z Warszawy”, dyrektor RWE Jan Nowak Jeziorański, generał wojsk polskich, więzień i uciekinier z głogowskiej twierdzy Jan Nepomucen Umiński, papież Jan Paweł II, generał napoleoński, bohater „Mazurka Dąbrowskiego” generał Jan Henryk Dąbrowski, profesor, matematyk, filozof i literat Jan Śniadecki. Ten ostatni ma ulicę wspólnie z bratem Jędrzejem, lekarzem, biologiem i chemikiem, autorem polskich nazw pierwiastków chemicznych, m.in. wodoru, węgla, siarki czy krzemu.
XII Imieniny Jana. (fot. Kacper Chudzik
Jubileusz Huty Miedzi „Głogów”- 50 lat temu dziennikarz Polskiej Agencji Prasowej donosił:
„na zachodnich krańcach Polski, powstał jeden z największych obiektów przemysłowych naszego kraju. W pobliżu piastowskiego Głogowa – symbolu obrony naszej zachodniej granicy nad Odrą i Nysą Łużycką – uruchomiono 20 bm. w przeddzień Lipcowego Święta olbrzymią hutę miedzi”.
A 20 lipca 1971 r., uroczyście, z udziałem najwyższych władz państwowych oddano do użytku Hutę Miedzi „Głogów”. Nad Odrę zjeżdżają przedstawiciele władz z Edwardem Gierkiem i Piotrem Jaroszewiczem. Odbywa się wielka uroczystość polityczna zakończona festynami i koncertem Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”. O kulisach przygotowań i nieznanych wydarzeniach niżej.
Edward Gierek i Piotr Jaroszewicz w towarzystwie Ryszarda Sojki, dyrektora naczelnego Huty w trakcie przejęci na miejsce uroczystości. (Z rodzinnego archiwum Marka Sojki)
Z lektur Wehikułu
Historyk i socjolog, dziennikarz, specjalista od historii społecznej PRL, socjologii historycznej i ewolucji rozwoju społecznego i gospodarczego
Adam Leszczyński, Ludowa historia Polski. Historia wyzysku i oporu. Mitologia panowania. Warszawa 2020.
Jak wydawca zapowiadał książkę dystrybutorom: Ludowa historia Polski to książka o tym, co wyparte z pamięci — dzieje Polski napisane z perspektywy „dolnych 90 proc.” mieszkańców naszego kraju. To historia instytucji, za pomocą których bogaci odbierali pieniądze i zasoby biednym, legalnie i nielegalnie, oraz historia buntów i oporu tych ostatnich. To także opowieść o tym, w jaki sposób elity w Polsce uzasadniały swoją władzę i swój przywilej oraz o przemocy, którą powszechnie stosowały.
Tak więc książka Adama Leszczyńskiego pokazuje tysiącletnie dzieje wyzysku, panowania i oporu. Te obszary tematyczne autor dokładnie opisuje bogato argumentując i uzasadniając.
Wbrew potocznym podejrzeniom Leszczyński nie umiejscawia swojego dzieła w autorskim patrzeniu na świat przez lewicowe, patriotyczne okulary. Jak pisze recenzent z Histmaga –
„Ogólna koncepcja książki i same deklaracje autora wskazywać mogłyby na jego ideologiczne zaangażowanie i sympatyzowanie z lewicową wizją świata. Leszczyński nie ukrywa, że swojej krytycznej analizy dokonuje z określonych pozycji, przede wszystkim zaś chce dać głos wykluczonym i wyzyskiwanym. Czy jednak jest wściekłym radykałem, który nienawidzi szlachty i kapitalizmu? Trudno to raczej udowodnić. W wywodzie o pańszczyźnie wyraźnie zaznacza te elementy tego porządku społecznego, które dawały korzyści poddanym (bezpieczeństwo, tradycyjne zwyczaje, poczucie wspólnoty). Co więcej, wskazuje też, że to odejście od nich, np. w kierunku oczynszowania czy próby likwidacji serwitutów, były dla chłopów szkodliwe, gdyż wprowadzały w relacje czynnik ściśle ekonomiczny. Również obraz PRL rysowany w Ludowej historii Polski może zaskoczyć kogoś, kto spodziewałby się lewicowej apologetyki minionego ustroju. Autor zwraca uwagę na systemowy wyzysk robotników przez teoretycznie robotniczą władzę, próbę „wyciśnięcia” wsi poprzez kolektywizację rolnictwa czy coraz większe bariery awansu społecznego w późniejszych dekadach Polski Ludowej”.
Intrygujący jest cytat z artykułu Antoniego Słonimskiego, w którym znany Wilniuk pisze, że:
„Polska staje się jednym z najbiedniejszych krajów świata. Gdyby policzyć w Polsce ludzi nie wegetujących, ale żyjących na normalnym poziomie, okazałoby się, że całe państwo skurczyło się do rozmiarów niewielkiego miasta europejskiego… Polska konsumuje tłuszczy, cukru, owoców i tytoniu mniej niż trzymilionowa Dania… wprowadziliśmy do dorobku ludzkości maszynkę służącą do rozdzielania zapałki na cztery części… Przeciętny Poleszuk pali łuczywo. Ma on na sobie baranicę, łapcie, kożuch, koszulę, spodnie z samodziału. Jedyną rzeczą, której sam nie wyprodukował jest i to z carskim orzełkiem guzik metalowy, na którym trzymają się portki”.
Ciekawych odsyłamy do lektury recenzji i omówień, jak np. interesującej pracy Wojciecha Śmieji, W stronę klasowego coming outu
http://www.artpapier.com/index.php?page=artykul&wydanie=409&artykul=8237&kat=15
1409, miał udać się z Głogowa do Malborka puszkarz i mistrz artyleryjski o nazwisku Steynkeler. Stanisław SATERNUS, pasjonat i hobbysta, badacz i znawca Zakonu krzyżackiego z Olsztyna, specjalnie dla Wehikułu czasu przeprowadził poszukiwania biograficzne. Oto ich efekt.
Informacje dotyczące postaci historycznej puszkarza Steynkeler, jego pochodzenia, jego prawdopodobnej rodziny i prawdopodobnego herbu.
Trudno obecnie określić jest pochodzenie tej interesującej postaci.
Nie jest też łatwo opisać ją i określić jej najbliższą rodzinę. W dostępnych źródłach informacje na temat osoby puszkarza nazwiskiem Steynkeller są niezwykle skąpe. Potwierdzonym w źródłach informacjom na jego temat towarzyszą w opracowanej przez mnie informacji na temat tej postaci i jego pochodzenia głównie moje domniemania oraz przypuszczenia. Oparte są one na dokonanych przeze mnie analizach dostępnych dokumentów, materiałach i publikacjach oraz dokonanej przeze mnie symulacji.
Postać wspomnianego mistrza artyleryjskiego Steynkelera wymieniana ( bez podania jego imienia ) jako Büchsenschütz czyli jako artylerzystę lub też kanoniera, ale jako Büchsengiesser – puszkarza, czyli inaczej odlewnika armat pochodzącego podobno z Głogowa (von Glogau) trzykrotnie występuje w odszukanych przeze mnie źródłach.
Prawdopodobny herb puszkarza Steinkeller. Rysunek wykonano w oparciu o opisy herbów Lorenza i Heinricha Steikeller.Barwy herbu nieznane. W polu tarczy na skosie pięć kamiennych sklepień w skos. Hełm prawdopodobnie z labrami. Klejnot herbu to dwa skrzydła orle ze skosami, na każdym skosie sklepienia piwniczne jak w godle tarczy. (rys. i opis Stanisław Saternus)
Wspominają Steynkelera:
– Das Marienburger Tresslerbuch der Jahre 1399-1409.
– Zeitschrift für historische Waffen- und Kostümkunde: Organ des Vereins für Historische Waffenkunde
– Grzegorz Żabiński w swojej publikacji – Sposoby nabywania broni palnej
i związanego z nią wyposażenia w państwie krzyżackim w Prusach.
( Ways of acquisition of firearms and related equipment bin the State of the Teutonic Order in Prussi ).
To z tej ostatniej publikacji dowiadujemy się o tym, że obok mistrza Petera Werdera, pochodzącego z Gdańska, odlewnika krzyżackich armat długich odnotowany jest też inny specjalista z tego miasta wykonujący armatnie odlewy. Jest nim właśnie niejaki Steykeller, odlewnik pracujący dla Zakonu. Odnotowane zostało to w wydatkach związanych z produkcją armat długich dla Malborka. Według niemieckiego historyka Bernarda Engela wspomniany Steykeller pochodził z Głogowa a jego praca odlewnicza mogła odbywać się w Gdańsku. Jeśli tak było to nie jest wiadomo od kiedy jest on mieszkańcem Głogowa. Możliwe, że pojawia się on tam w końcowym okresie XIV wieku. Nie jest też wiadomo od kiedy świadczy on pracę na rzecz Zakonu. Mogło to mieć miejsce już na początku XV wieku. Odnotowany jest on w Malborku w 1409 roku, ale nie świadczy to om tym, że przebywał on w Malborku. To tyle, co udało mi się ustalić w sprawie wykonywanej profesji przez wspomnianego wyżej Steynkellera, nieznanego niestety z imienia.
Z dostępnych źródeł:
– Neues allgemeines Deutsches Adels-Lexicon, historycznej pracy Ernsta Heinricha Kneschke,
– Geschichte des ehemaligen Bisthums Lebus und des Landes dieses Nahmens von Sigmund Wilhelm Wohlbrück, Tom 1 i 3,
dowiadujemy się o trzech rodach Steinkeller, zwanych także Steynkeller, Stenkelre lub Stenkeller. Nie ma jednak żadnych dowodów na to, że rody te posiadały wspólne korzenie oraz wspólnego przodka. Nie ma też dowodów na pochodzenie każdego z nich, z osobna. O tym, że mogli oni pochodzić od wspólnego przodka przemawia jedynie jednakowe nazwisko używane przez każdy z tych rodów.
Ich nazwisko wywodzi się zapewne od nazwy konstrukcji megalitycznej, pewnego rodzaju ołtarza grobowego nazwanego Steinkeller, czyli Kamienna Piwnica.
O konstrukcjach takich dowiadujemy się zaś od Agnieszki Matyszewskiej z jej artykułu „Konstrukcje megalityczne z Golic” – Rocznik Chojeński 5. Podaje ona, że ze źródeł autorstwa Beckmanna i Kehrberga wynika, iż w okolicach Cedyni i Golic (położonych w dawnej prowincji Brandenburgia) znajdowało się co najmniej kilka takich, wspomnianych konstrukcji megalitycznych. Pierwszą z nich lokalizowano na polu określonym Eichhorn i to ona została nazywana Steinkeller. Był to pewnego rodzaju ołtarz grobowy ustawiony na małych kamieniach, które tworzyły jego podstawę wyglądającą jak pagórek. Od południa do północy składała się ona z pięciu dużych kamieni. Element taki, ale mocno już zmodyfikowany odnajdujemy w godle herbu z pieczęci jednego z późniejszych członków rodu Steinkeller pochodzącego z Ziemi Lubuskiej.
Założyłem, że przodkowie wspomnianych trzech rodów swoje nazwisko przyjęli od nazwy tej megalitycznej konstrukcji. Wątpliwe jest by stanowili oni rodzinę i mieli wspólnego przodka. Ich herby, którymi się posługiwali mogą dowodzić tego, że stanowili różne rodziny posługujące się tym samym nazwiskiem. Możliwe jest to, że ich pierwotne gniazda rodowe znajdowały się prawdopodobnie gdzieś w pobliżu wspomnianych konstrukcji.
Jeden z rodów Steinkeller odnotowany jest na Pomorzu Przednim. Otrzymuje on tam status ważnej, szlachty meklembursko-pomorskiej. Odnotowani są oni na Pomorzu po raz pierwszy w 1355 roku. Posiadają swój własny herb, który na błękitnej tarczy jako godło posiada czerwone serce, w które wbite są trzy miecze, jeden pionowo, drugi ukośnie w prawo i trzeci ukośnie w lewo. Klejnot stanowią w koronie trzy niebieskie lilie, rozmieszczone jak miecze w tarczy. Dowodnie przedstawiciel tego rodu, pan na Pantelitz, był jednym z 300 rycerzy, którzy to towarzyszyli w 1496 roku księciu pomorskiemu Bogusławowi X Wielkiemu w pielgrzymce do Ziemi Świętej.
Inny ród Steinkeller odnajdujemy w Marchii Brandenburskiej. Ta szlachecka rodzina mogła mieć lub też miała rodzinne koligacje ze wspomnianą wcześniej pomorską rodziną Steinkeller. O ich koligacjach rodzinnych może dowodzić fakt posługiwania się przez tę rodzinę herbem bardzo podobnym do herbu pomorskich Steinkellerów. Ich herb przedstawiał na błękitnej tarczy trzy srebrne miecze ze złotymi rękojeściami wbite w zielone trójwzgórze. Klejnotem był dziki mężczyzna wystający z korony, opasany listowiem i trzymający w obu dłoniach niebieską lilię heraldyczną.
Odnotowani są oni w Brandenburgii w 1354 roku, w miejscowości Falkenberg położonej na terenie dawnego biskupstwa lubuskiego. Na terenie tego biskupstwa posiadają swoje inne liczne dobra. Odnotowani są tam jeszcze w 1532 roku.
Kolejnym rodem Steinkeller jest szlachecki ród, który odnajdujemy na terenie Ziemi Lubuskiej. To tam w miejscowości Worin, która położona była niedaleko Fürstenwalde (obecnie powiat Märkisch – Oderland w Brandenburgii) niejaki Konrad (Kunz) posiadał młyn, którym zarządzał wraz ze swoimi synami. Byli nimi Wilhelm, Rule, Hans, Hermann i Nicolaus. Do śmierci ojca (Kunza) w 1389 roku żyli podobno jeszcze dwaj jego synowie Hans i Wilhelm, poddani (wasale) biskupa lubuskiego miśnieńskiego Jana Kietlicza. To oni sprzedali rodowy majątek (wspomniany młyn) opatowi klasztoru w Żaganiu.
Nie jest wiadomo czy wtedy właśnie czy też wcześniej, co jest prawdopodobne, przedstawiciele tego rodu przemieszczają się na terenie Dolnego Śląska. Prawdopodobnie trafiają oni wtedy także do Głogowa gdzie ich obecność potwierdzona jest już później.
Brak jest jakichkolwiek śladów, które mówiłyby coś na temat pochodzenia tej rodziny.
Przedstawicieli rodu nazywanego Steinkeller na Dolnym Śląsku odnajdujemy w XIV wieku wśród rajców miasta Wrocław. Wkrótce też zostają oni jedną z ważniejszych rodzin wrocławskich patrycjuszy. Kodeks Dyplomatyczny Wielkopolski wymienia jako świadka Andrzeja Steinkeller, kanonika wrocławskiego odnotowanego w latach 1398-1405, który pochodził z patrycjuszowskiej rodziny wrocławskiej. Dowodnie w 1404 roku odnotowani są oni w Schollwitz w pobliżu Bolkowa. Natomiast w latach 1423 -1425 inny już Kunze von Steinkeller odnotowany został jako kanclerz księstwa wrocławskiego. Z zachowanych dokumentów w 1424 roku poznajemy wasala króla Czech rycerza wymienionego jako Lorentza Steynkeller a w 1445 roku odnotowany jest też Jan Steinkeller, mieszczanin wrocławski. W 1460 roku poznajemy Georga von Steinkeller, mieszkańca i radnego miasta Wrocław, oskarżony później o wyrób fałszywych guldenów. Później bo już w XVI wieku poznajemy innego Georga von Steinkeller odnotowanego jako właściciela majątku Wilxen pod Trzebnicą.
Podobno w XVI wieku ten śląski ród Steinkeller wymiera.
Wiadomo jest, że członkowie tego rodu byli na Śląsku, oprócz wymienionego już Schollwitz, właścicielami licznych dóbr takich jak: Schossnitz (Breslau -1404), Sadewitz (Breslau – ?), Magnitz ( Breslau – 1438,1440 ), Sackschütz ( 1467- ?), Wixlen (1474 – Trenbitz), także Bäsau (Freistadt, Glogau – 1492 ), Kochelwitz (Ruda – 1492) oraz Sembowitz (Rosenberg – 1492).
Ród Steinkeller pochodzący z Ziemi Lubuskiej, jako szlachecki ród posiadał swój herb. Herb ten jak informują źródła był zupełnie inny od herbów innych rodów Steinkeller z Pomorza i Brandenburgii.
W XV wieku przechodzi on różne przeobrażenia co w owym czasie było zjawiskiem powszednim, podyktowanym różnymi względami, głównie potrzebami osobistymi różnych rodzin danego rodu. Niemniej jednak przez cały ten okres swoich przemian herb w swoim godle zachowuje jeden stały element. To właśnie on przechodzi różne przeobrażenia i w jakimś nieznanym kształcie znajdował się prawdopodobnie w pierwotnym (nieznanym) herbie tego rodu.
Chodzi tu o uproszczony graficznie wizerunek konstrukcji megalitycznej nazywanej Steinkeller a składającej się z pięciu dużych kamieni. Wizerunek ten dostosowany do potrzeb heraldycznych mógł w swojej pierwotnej wersji przedstawiać pięć uszeregowanych kamieni. Później występuje on już w różnych innych formach, ale z zachowaniem pięciokrotnego powtórzenia jednej stałej części, która składa się na całość godła.
Herb przynależny jednemu z przedstawicieli tego rodu po raz pierwszy poznajemy z pieczęci wrocławianina Lorenza Steinkeller, która pochodzi z 1435 roku. To na niej, zgodnie z jego opisem, w tarczy na skosie znajduje się pięć kamiennych sklepień piwnicznych. Niestety nie udało mi się dotrzeć do wizerunku tej pieczęci, aby potwierdzić rzeczywisty wygląd herbu z jego opisem. Wygląd tych kamiennych sklepień opracowałem i narysowałem w oparciu o posiadaną wiedzę.
Inny znany herb rodu Steinkeller odnajdujemy na płaskorzeźbie wykonanej zapewne z piaskowca. Umieszczoa jest ona podobno na jednym z zewnętrznych murów kościoła archikatedralnego we Wrocławiu. Jak podaje wspomniane już źródło (Geschichte des ehemaligen Bisthums Lebus und des Landes dieses Nahmens) jest to herb zmarłego w 1483 roku wrocławianina Heinricha Steinkellera. Herbu tego też nie widziałem. Zwróciłem się z prośbą o informację o nim do kancelarii parafialnej Archikatedry we Wrocławiu, ale jak na razie nie otrzymałem żadnej odpowiedzi w tej sprawie.
Prawdopodobny herb Heinricha Steinkellera z linii lubusko-śląskiej rysunki wykonano na podstawie opisu herbu Heinricha Steikeller zmarłego w 1483 roku znajdującego się na murach Archikatedry św. Jana Chrzciciela we Wrocławiu. Barwy herbu nieznane. W polu tarczy na skosie na przemian pięć liści z ogonkami. Klejnot herbu to dwa skrzydła orle ze skosami, na każdym skosie trzy liście. (rys. i opis Stanisław Saternus)
Według moich zagranicznych kolegów w godle tego herbu na skosie znajdują się już nie piwniczne sklepienia, ale pięć naprzemiennie pokazanych liści z łodygami, których kształtu żaden z nas nie jest w stanie określić. Poznajemy także klejnot tego herbu. Są to dwa skrzydła orle ze skosami, na których znajduję się po trzy wspomniane liście.
Wprawdzie opisane i przedstawione w załącznikach herby członków tego lubusko-śląskiego rodu Steinkeller pochodzą z różnych okresów XV wieku to wyraźnie stwierdzić jednak należy, że posiadają one wspólny wspomniany element godła (przechodzący różne przeobrażenia w różnych okresach). Domniemać zatem można, że jeśli herbowi temu towarzyszy stały element jego godła to również jego klejnot mógł prawdopodobnie wyglądać podobnie. Założyłem zatem, że skrzydła orle ze skosem, na którym przedstawione było godło herbu (lub też jego fragmenty) towarzyszyły mu już we wcześniejszych okresach jego istnienia (XIV wiek, początek XV wieku). Bardzo możliwe, że miało to miejsce już od czasu jego powstania, którego datę trudno dzisiaj określić.
Tak właśnie założyłem opracowując rysunek prawdopodobnego herbu dla puszkarza Steinkeller.
Herb puszkarza Steinkeller z Głogowa nie jest znany. Mógł on znajdować się na odlewanych przez niego armatach jako swego rodzaju sygnatura. Ale jest to tylko moje domniemanie.
Podjąłem się próby rekonstrukcji herbu puszkarza Steinkeller z Głogowa zakładając, że ma on wspólne korzenie z rodem wrocławskich patrycjuszy. Rekonstrukcję herbu oparłem na moich przypuszczeniach i domniemaniach oraz na znanych wizerunkach herbów śląskiego rodu Steinkeller.Założyłem, że jeśli herby, zapewne jego krewnych, pochodzące już z późniejszych czasów niż czas kiedy to poznajemy puszkarza Steinkeller
(1409 rok), posiadają wspólne elementy dotyczące wyglądu tego herbu to bardzo prawdopodobne jest to a nawet pewne jest, że pierwotny wizerunek herbu także je posiadał.
We wspomnianych średniowiecznych czasach a także późniejszych bywało tak, że używaniu jednego herbu przez wiele rodzin spokrewnionych ze sobą towarzyszyła często zmiana kolorystyki tła, czasami godła herbu lub też jego fragmentów co było odmianą herbu już istniejącego.
Założyłem, że mogło tak być w przypadku herbów lubusko-śląskiego rodu Steinkeller.
Opracowany przeze mnie herb puszkarza, nieznanego nam z imienia, zapewne przedstawiciela rodu Steinkeller przedstawiony został tak jak go sobie wyobraziłem. Stało się to zaś na podstawie posiadanej przeze mnie wiedzy z zakresu heraldyki, także na podstawie dostępnych opisów herbów tej rodziny. Nie można go uznać za jego autentyczny herb, którym mógł się on posługiwać, ale tylko jako prawdopodobny jego herb.
Stanisław SATERNUS Olsztyn, lato 2020
1800, 1.07., ukazał się lipcowy numer 32 tomu „Schlesische Provinzialblätter”. Już na pierwszych stronach (1-17) zamieszczono w nim korespondencję z Głogowa (w domyśle: co nowego w mieście?) pióra anonimowego autora. Najwięcej uwagi poświęca on otwartemu 15 listopada 1799 r. teatrowi (o czym już było w Wehikule). Na dalszych stronicach m.in. o życiu towarzyskim. Poniżej w wolnym tłumaczeniu i niewielkim skrócie relacja, którą przetłumaczył Antoni Bok:
W Głogowie są od kilku lat dwa kręgi towarzyskie. Pierwszy określa się mianem Klubu, drugi – Kasynem. Klub spotyka się zimą w jednej z gospód w rynku, latem zaś w ogrodzie zamkowym. Nie ma lepszego miejsca w mieście i wokół niego niż ogród zamkowy. Stanowi on prawdziwą ozdobę miasta i bardzo się chwali, że jest od niedawna dostępny publicznie. Ogród ma trzy naprzeciwległe tarasy. Na najwyższym znajduje się salon, mała fontanna i przyjemnie zacieniona pod kasztanami weranda. W środkowym jest cieplarnia [szklany pawilon], w którym przebywać mogą goście. Najniższy taras położony jest przy samym zamku, zajmuje go trawnik okolony młodymi drzewkami. Całość jest jednak urządzona jako oranżeria, w której rosną figi i melony. Bardzo ekonomiczne, jednak ogólnie za małe. Osobistości miejskie spotykają się w tym przybytku bez podziału na płeć. Spędzają tu popołudnia i wieczory na grze [w karty], rozmowach i spacerach. Kto chce poznać część głogowskiego świata, powinien tu bywać.
Drugi krąg towarzyski zwie się Kasyno. Składa się głównie z młodszej części głogowskiego świata. W zimie spotyka się w sali redutowej [mieszczącej się na 1 piętrze budynku teatru], a w lecie w ogrodzie przed jedną z bram [Wrocławską?]. Ogród dopiero niedawno powstał i stąd ma niewiele do zaoferowania. Atmosfera jest tu luźniejsza, co tłumaczy, dlaczego trafiają tu także pewne osoby, których należałoby się spodziewać raczej w ogrodzie zamkowym.
Najczęstszą rozrywką towarzyską w Głogowie wydaje się gra w karty. Panie preferują zwykle [włoską] tresetę [tressette], panowie natomiast wista lub combra [na pieniądze]. Może w żadnym innym śląskim mieście nie gra się tyle w karty, co w Głogowie. Można to tłumaczyć tym, że tutejsze przybytki rozrywek oferują za mało atrakcji. Są za małe – podczas spacerów te same osoby natykają się wielokrotnie na siebie.
Trzecim adresem rozrywek w Głogowie jest młyn klasztorny (Klostermühle) za miastem. Nie spotyka się w nim określone towarzystwo, jest ono wymieszane. Znajduje się tu trawnik z kilkoma pawilonami i drzewami. Można się czuć jak na wsi i raczyć się mlekiem. Ale i tu wciskają się stoły do gry i nadają miejscu miejski wygląd. W pobliżu znajduje się wzniesienie z dróżkami spacerowymi skąd ma się piękny widok na Klostermühle.
Ogrody Zamkowe, widokówka z końca XIX wieku.
1906, 1.07., uroczyście otwarto odcinek drogi kolejowej Głogów – Bojanowo na trasie Głogów Odrzycko – Szlichtyngowa. Relację z tego wydarzenia zamieścił Niederschlesischer Anzaiger w dniu 3 lipca 1906 roku. Artykuł „przetłumaczył i streścił” pan Jerzy Głąb. Za jego zgodą pozwalamy sobie ten interesujący opis opublikować: Już pierwszy, wczesnoporanny pociąg o 6:50, przewiózł sporą liczbę gości z Glogau jadących na tę uroczystość do Schlichtingsheim. Po południu, około godziny 14:00, przed odjazdem wspomnianego świątecznego pociągu, w sali kasowej budynku dworcowego Glogau było wręcz strasznie.Takiego tłoku nikt się nie spodziewał. Wzmagał się pomruk oburzonego tłumu, ale należy podkreślić, że nie można było tych ludzi usprawiedliwić, gdyż większość podróżujących przybyła na dworzec, jak dało się zauważyć, na kwadrans przed odjazdem.Zrozumiałe jest, że musiał powstać aż tak wielki ścisk, szczególnie, iż podróżni nie mieli naszykowanej odliczonej opłaty za przejazd. Niejeden chętny, który chciał się jeszcze przejechać, zawracał, kiedy ujrzał ten wielki tłum.Pociąg miał około 45 osi, a jego lokomotywa i wagon bagażowy były przystrojone odświętnie.
Kartka pocztowa ze zbiorów Jerzego Głąba
Krótko po 14:00 opuścił stację. Większość podróżnych musiała stać w okropnym ścisku i ciasnocie, a jechało około 1.200 osób. Nie starczyło nawet miejsca dla przedstawicieli głogowskiej Inspekcji Kolejowej: Inspektora Budowy Kolei Żelaznej — pana Herzoga — oraz Rządowego Mistrza Budowlanego — pana Blaua, którzy kierowali przedsięwzięciem. Musieli oni jechać w wagonie bagażowym. Niektóre stacje były paradnie przyozdobione, nad torami wzniesiono łuki triumfalne. Naturalnie, na kolejnych dworcach zebrała się liczna publika, która pozdrawiała przejeżdżający pociąg gromkim „Hura!”. Szczególnie uroczysty był wjazd do Szlichtyngowej. Czekał tam „mur ludzi”, który powitał pojazd tuszem zagranym przez miejską kapelę z Góry. Szlichtyngowiacy, którzy jeszcze nigdy nie widzieli w swojej miejscowości tak wielu ludzi naraz, aż zastygli ze zdumienia. „To nie do pomyślenia. Nie spodziewaliśmy się nawet jednej trzeciej z tych, którzy przyjechali” — takie stwierdzenia można było usłyszeć. Przy dźwiękach muzyki ciżba ruszyła zakurzoną drogą, przechodząc pod łukami triumfalnymi, do położonego wśród zieleni miasteczka z małymi, czystymi domkami. Każdy mieszkaniec zadbał o dekoracje: rozliczne flagi, girlandy czy drzewka były wszędzie.
Kolumna ludzi przemieściła się w stronę wielkiego, pięknego Rynku z parkiem ocienionym lipami i trawnikami, co rzadkie w małych miasteczkach.
Wiele znajdujących się na placu gospód i hoteli wystawiło swoje ogródki gastronomiczne. Po szturmie na wolne stoliki wkrótce nastąpiło w nich gwarne ożywienie. Nie minęło dużo czasu, jak trzeba było z Głogowa zamawiać telefonicznie dodatkowe produkty spożywcze. W międzyczasie w sali Hotelu „Hauffe” /dzisiejszy sklep Czajkowskiego/ zgromadziła się elita mieszkańców Szlichtyngowej oraz różni goście, łącznie 45 osób, aby spożyć uroczysty obiad.W czasie jego trwania przygrywała hotelowa orkiestra. Na honorowym miejscu przy stole, pomiędzy panami Herzogiem i Blauem, zasiadł baron von Schlichting z Górczyny. Naprzeciw niego siedział burmistrz Szlichtyngowej — Kleiber. Przy okazji trzeba zauważyć, że hotelowa kuchnia spotkała się z uznaniem. Po pierwszym daniu baron von Schlichting wstał i wygłosił mowę na temat wagi i znaczenia mijającego dnia. Nasz mówca przyklasnął Cesarzowi i Królowi tak żwawo, że zgromadzeni również na jego cześć odśpiewali pierwszą zwrotkę hymnu narodowego.
Następnie burmistrz Kleiber stwierdził, że dzisiejsze święto ma doniosłe znaczenie i pozostanie jednym z najważniejszych dni w historii Szlichtyngowej.
Długo wyczekiwane włączenie do kontynentalnej sieci linii kolejowych w końcu zostało zakończone. Należy się cieszyć z całego serca i dziękować tym, którzy dopełnili tego dzieła.W pierwszym rzędzie wdzięczność należy się baronowi von Schlichting, który niezmordowanie, poprzez osobiste wstawiennictwo u najwyższych instancji przyspieszył zakończenie przedsięwzięcia. W dalszej kolejności podziękować należy zainteresowanym z okręgu wschowskiego, którzy przekazali swoje grunty pod budowę kolei. Także stanom okręgowym [coś na kształt rady gminnej czy powiatowej], które chętnie pokryły koszty ze środków komunalnych, tak, że Szlichtyngowa nie poniosła szczególnie wielkich wydatków. Dzięki również wszystkim panom, którzy pracowali przy budowie i postawili także budynek dworca, który jest prawdziwą ozdobą miasta. Choć nie wszyscy będą mieli jednakową korzyść z kolei, która nie jest jeszcze ukończona, niektórzy będą w gorszej sytuacji, ale jedno jest pewne, że ogólnie pociąg to prawdziwe błogosławieństwo. Nasze małe miasteczko nigdy nie oczekiwało, że kiedyś rozkwitnie, więc nie powinniśmy tracić odwagi i z całych sił dążyć naprzód, aby mówili z pełnym uznaniem, że w naszym mieście żyją ludzie wielkiego ducha. Proszę was, byście wypili za pomyślność Szlichtyngowej, by rosła ona i rozkwitała!!
„Głosem młodości” nacechowane było przemówienie głogowskiego kupca Leipzigera, urodzonego w Szlichtyngowej. Podkreślił on, że baron von Schlichting i jego rodzina posiadają głębokie więzi z miasteczkiem i dzielą zarówno jego radości, jak i troski. Natychmiast odpowiedział mu baron von Schlichting, że dziękuje tym, którzy przybyli z Głogowa — „wielkiego” miasta do „małego gniazdka” [czyli Szlichtyngowej], żeby zobaczyć, że tutaj też da się żyć. Następnie wzniósł toast w stronę gości. W imieniu gości podziękował panu Blau z Dyrekcji Kolei Żelaznych w Głogowie. Skierował również toast w stronę szlichtyngowskich dam, do których przepił jeden kieliszek wina. Na sam koniec odczytane zostały dwa telegramy: od pana Landrata Heppego ze Wschowy oraz od kupca Engwitza z Głogowa.
Nastała godzina 18:00, gdy niezwykle wesoły obiad się zakończył. W międzyczasie życie na placu toczyło się swoim trybem: pito, spacerowano ulicami i bawiono się w różnych salach tanecznych. Kapela z Góry pod batutą kapelmistrza Cleemanna grała wyśmienicie. Kolejne kawałki z dokładnie prowadzonego programu oklaskiwane były bardzo żywiołowo. Wieczorem pokazali się również członkowie klubu wioślarskiego „Neptun” z Głogowa — od Wyszanowa doszli tu pieszo. Godzina pożegnania dla wszystkich nadeszła zbyt wcześnie, ale doświadczyli oni tego, że w Szlichtyngowej żyje się dobrze. O 20:50 odchodził ostatni pociąg. Nie było nikogo, komu by nie było żal odjeżdżać. Goście rozeszli się z cichym podziękowaniem dla Szlichtyngowej, z którą niezliczeni głogowianie poczuli więź.
Gdy jeden z podróżnych przed odjazdem pociągu zapytał zawiadowcę, czy przewiduje się jeszcze nocny pociąg, żeby przewiózł pewną liczbę podróżnych do Glogau, odpowiedział jemu ten pan z humorem: otóż po 22:00 kursuje jeszcze jeden pociąg, ale informacja o nim nie powinna się roznieść, bo ci, co mają jechać teraz, powysiadają i zostaną tutaj do końca.
Tak było przyjemnie i pięknie.
Blisko czterdzieści lat później, 20 września 1945 roku, jak zanotowal w kronice Szkoły Podstawowej jej kierownik Marcinkowski:
… miasto nasze a z nim i tutejsza szkoła przeżyły ważny dzień. W dniu tym bowiem została na nowo przez władze polskie uruchomiona stacja kolejowa w Szlichtyngowie. Cała szkoła udała się na godzinę 13 na stację kolejową. Społeczeństwo tam było licznie zebrane. Niebawem wjechał na peron wśród wiwatów i okrzyków zebranych pierwszy pociąg osobowy. Dzieci wdrapywały się na stojący na peronie pociąg i ustroiły wszystkie wagony kwiatami. Wśród różnych przemówień wystąpiła i delegacja młodzieży szkolnej życząc P.K.P. powodzenia i rozwoju i dziękując kolejarzom za otwarcie na Szlichtyngowy drogi na świat.
Przed dworcem PKP w Szlichtyngowej w latach sześćdziesiątych XX wieku (zdjęcie ze zbiorów Jerzego Głąba)
1971, 20.07., to miał być Wielki Dzień Huty Miedzi „Głogów”. Uroczyście, z udziałem najwyższych władz państwowych fetowano rozpoczęcie produkcji w Hucie Miedzi „Głogów” (pierwszy etap o zdolności 40 tys. ton miedzi elektrolitycznej rocznie).
Wielki dzień dla Huty i dla Głogowa przygotowywany był przez armię ludzi przez kilka miesięcy. Namalowano kilometry kwadratowe plansz i haseł propagandowych, opracowywano scenariusze spotkań i powitania. Trzeba było nawet załatwić „lotną” odprawę celną bagaży Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”, który wracał z tournee po NRD. Trwały gigantyczne przygotowania na przyjecie gości. Zachowała się gruba teczka opisów i materiałów z przygotowań.
Aż przyszedł ten dzień. I już nie za kulisami trybun, hutniczych hal i gabinetów lokalnych urzędników, ale w życiu zaczął się nowy dzień – a opracowany scenariusz, który jak w życiu, potrafił się zmieniać.
Dla dziewczyny w białej bluzce i w czerwonym krawacie, która wsiadała do czarnej „Wołgi” I sekretarza Komitetu Powiatowego PZPR w Głogowie, Ryszarda Romaniewicza było to wielkie wydarzenie. Miała wręczyć kwiaty Edwardowi Gierkowi, witanemu przez lokalnych notabli na granicy powiatu. Kolumna gospodarzy wyjeżdżała naprzeciw gościom. Ci jechali od strony Szprotawy, gdzie lądował rządowy samolot. Nie było komórek, ktoś coś przegapił i samochody się minęły – trwały trochę poszukiwania, ale orszaki się spotkały. Celebrze stało się zadość, kwiaty zostały przez młodą „zetemesówkę” wręczone .
Inne atrakcje szykowali na ten dzień niezadowoleni robotnicy Wydziału Kwasu Siarkowego Huty. Jak zapisano w materiałach operacyjnych miejscowej Służby Bezpieczeństwa, w tym dniu miał się odbyć strajk – choć zamiast tego słowa użyto określenia, przerwa w pracy – pracowników Wydziału Kwasu Siarkowego. Robotnicy planowali „zwrócić na siebie uwagę dyrekcji, która lekceważyła przysługujące im prawa w zakresie zarobków i warunków socjalnych”. „Fachowcy” z SB jednak nie dopuścili do zakłócenia przygotowywanej fety. Na teren Huty zajechały kolumny rządowych samochodów. Rozpoczęła się uroczystość.
Zaproszenie na uroczystości (Z rodzinnego archiwum E. Bogusz)
1981, 1.07., czterdzieści lat temu, proboszczem parafii pw. św. Wawrzyńca w Brzostowie i organizatorem budowy kościoła na Koperniku zostaje ks. Ryszard Dobrołowicz. Jak zapisano w kalendarium „na nim spoczął obowiązek gromadzenia funduszy, materiałów, rozdzielania pracy i kierowania budową”. Dotychczasowy proboszcz ks. Zygmunt Zając został przeniesiony do Wschowy, gdzie spędził też kilkadziesiąt lat w kapłańskiej posłudze.
A niespełna miesiąc temu, bo 7 czerwca, obchodzono w Głogowie jubileusz półwiecza święceń kapłańskich (7.06.1971) powszechnie znanego i szanowanego w Głogowie, popularnego księdza Ryszarda.
Do końca lipca 2021 r. w kolegiacie jest do zobaczenia mini-wystawa [10 plansz] „Odbudowa Kolegiaty głogowskiej” z okazji 50-lecia kapłaństwa ks. Ryszarda. Przygotowali ją Antoni Bok z Henrykiem Ciejką, przy współudziale Dariusza Mikołajewicza. Wsparcia udzieliły osoby prywatne i TZG, sztalugi użyczył MOK.
ks. Ryszard Dobrołowicz w Watykanie w trakcie audiencji u papieża Jana Pawła II. (Ze zbiorów ks. R. Zendrana)
1987, lato – wakacje nastrajają do tematów luźniejszych. Więc dziś opowieść o zdarzeniu na lotnisku na niby.
Niedaleko od Głogowa, w przemkowskich lasach znajdował się poligon wojskowy użytkowany przez 4 Armię Lotniczą Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej. Zostało na nim oznaczone przez wyoranie, lotnisko w skali 1:1. Widoczne jedynie z powietrza służyło do ćwiczeń w bombardowaniu i strzelaniu z samolotów. Po odejściu Rosjan, przez lata m.in. głogowscy saperzy wybierali tam z ziemi niewypały, niewybuchy i inne groźne żelastwo nafaszerowane niewiadomo czym. Do dziś mieszkańcy opowiadają o prawdziwych lub obrosłych fantazją zdarzeniach.
Tu o jednym z lata 1987 roku, prawdziwym, ale jak zrelacjonowanym przez trzech świadków historii:
Generał MO Marek Ochocki, w 1987 roku był Szefem Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Legnicy i mówił rozmówcy:
Na poligon przyjechała cała czołówka dowództwa wojsk armii lotniczej. Odstrzeliwano nową rakietę powietrze – ziemia, kierowaną telewizyjnie. Miał to być szczyt techniki. No więc, wszyscy pojechali na poligon koło Przemkowa. Mig leci, trzepnął rakietę, a rakieta kieruje się prosto w dowództwo. Po prostu stracono nad nią kontrolę. Skręciła jednak nagle przed stanowiskiem obserwacyjnym, uciekła im i walnęła w środek pobliskiej wsi. W gospodarstwo. Lej jak cholera… Człowiek, który przechodził obok, wyparował. Nic nie zostało. Znaleźliśmy tylko kępkę włosów. Domy rozwalone od podmuchu, samochody rozbite…
Wspomnienie to znajduje się w książce „Byłem człowiekiem Kiszczaka”.
Generał Zdzisław Ostrowski pełnomocnik rządu do spraw wycofania z Polski wojsk byłego ZSRR z kolei opowiadał dziennikarzowi tak:
…W 1987 roku w Wilkocinie /…/ nastąpił wybuch pocisku rakietowego odpalonego z samolotu. Rakieta eksplodowała zabijając jedną osobę – (tu padło imię i nazwisko-Wehikuł), raniąc drugą i powodując zniszczenia materialne w tych dwóch i innych gospodarstwach na kwotę blisko 62 mln zł, co było wtedy kwotą znaczną. Zniszczeniu uległy stodoły, obory, traktory, samochody i inny sprzęt mechaniczny.
– Co było przyczyną odpalenia rakiety z samolotu?
– Rosjanie wyjaśnili, że wypadek nastąpił z przyczyn technicznych.
– A wyniki śledztwa?
– Prowadzili je Rosjanie. Ze strony polskiej nikt w nie nie wnikał. Odszkodowanie zostało zapłacone.
Z książki „Pożegnanie z armią”.
A lokalna gazeta konfrontuje wypowiedź mieszkańca Wilkocina z relacją Rosjanina – emerytowanego pilota, który po latach przyjechał do Legnicy:
… pewnego razu sowiecka rakieta „zmieniła” kurs i uderzyła w wiejską stodołę roznosząc ją na strzępy. Wydarzenie urosło do rangi miejscowej legendy, ponieważ mieszkańcy twierdzą, że tego feralnego dnia właściciel stodoły – pewien gospodarz strasznie biadolił na swoją żonę. Aż tu nagle za jego plecami coś gwizdnęło i wielkie bum! Stodoły nie ma. Baby też.
Zapytaliśmy Andrieja o ten wypadek. Był mu dobrze znany. Nawigator opowiadał, że wszelkie strzelania rakietowe charakteryzują się precyzyjnym przygotowaniem, ale raz na milion musi trafić się przypadek. Wojskowa komisja ustaliła, że przyczyną wadliwego kursu rakiety było nadpalenie statecznika przez ulatujące z rakiety paliwo. Choć biorąc pod uwagę okoliczność biadolącego chłopa można odnieść wrażenie, że niejako wyprosił „z niebios” swoją rakietę.
Za wrocławską „Gazetą Wyborczą”.
Kolejne potwierdzenie dał Czytelnik Niecodziennika, który w swojej pracy zawodowej opracowywał dokumentację fotograficzną tego zdarzenia. Jak stwierdził, zrobił co najmniej 5 (pięć) obszernych zestawów fotografii poglądowych wykonanych na miejscu zdarzenia. Na pewno, co najmniej dwa zostały w archiwach legnickiego WUSW, czyli teraz może w IPN wrocławskim. Kolejny rozmówca fakt potwierdził i dodał – rakieta strzeliła w środek podwórka. Człowiek faktycznie zniknął. Kompletnemu zniszczeniu uległy maluch i ciągnik. Dom został zdemolowany wewnątrz, bowiem szkła z szyb pocięły meble. Znaleziono natomiast kawałek tabliczki znamionowej. Jak więc wynika z tej relacji, generał Ochocki widział te zdjęcia, bo i na nich była ta kępka włosów…
Kolejne uzupełnienia do historii wniósł głogowski regionalista i Czytelnik Wehikułu Tadeusz Maciesza, pisząc:
Feralna rakieta typu Ch-29T była produktem firmy Mołnija (do czasu jej opracowania jedynie produkująca rakiety klasy powietrze – powietrze), pociskiem klasy powietrze – ziemia o zasięgu maksymalnym 10 km naprowadzana telewizyjnie na obiekty o silnym kontraście. Ataku dokonał samolot Suchoj Su-24, określany jako myśliwsko – bombowy choć tak na prawdę jest to bombowiec taktyczny. 81 sztuk takich samolotów stacjonowało na terenie Polski (dane z roku 1990). Polskie Siły Powietrzne też użytkują tego typu rakiety, są one na wyposażeniu samolotów Su-22. W roku 2008 taki sam pocisk „uciekł” w trakcie ćwiczeń na poligonie w Drawsku.
Informację o wypadku podała PAP, za którą pojawiła się jako wzmianka w wielu gazetach lokalnych, tu w Głosie Pomorza, nr 117, maj 1987.